Dzisiaj udało mi się spełnić obietnicę – wakacje pod palmami. A raczej pod palmą … Pół dnia dmuchałem ale warto było – efekt końcowy był więcej niż zadowalający. Dzieci z całej plaży przybiegały robić sobie zdjęcia (5 kun za dotknięcie ;)), a ich ojcowie ze wstydem spuszczali powietrze ze wszelkiego rodzaju materacy, pontoników itp., piorunowani wzrokiem przez małżonki (no i coś ty baranie kupił?!). Nic nie mogło równać się z naszym potworem 🙂
A my woziliśmy się jak szlachta, korzystając z braku wiatru i gładkiego morza (kto wie, gdzie by nas mogło wywiać). Kombinacja wody, słońca, lekkiej bryzy i świetnego pomysłu, żeby się już nie smarować żadnym kremem z filtrem, zaowocowała przepiękną opalenizną w kolorze szkarłatu. Przez kolejne dwa dni spanie i chodzenie były prawdziwą męką, ale czego się nie robi aby być pięknym 😉
Wieczór ponownie zapowiadał się kulinarny – powróciliśmy do Boraka, aby tym razem spróbować specjałów podawanych w konobie Matuško (tego od winnicy po drugiej stronie gór). Szczęśliwie udało nam się dostać stolik „nad morzem” – wychylając się przez balustradę można było ujrzeć fale rozbijające się o skały kilka metrów niżej.
Karta dań to prawdziwe szaleństwo – długo nie mogliśmy się zdecydować czego spróbować tym razem. Wybór padł na zupę-krem z krewetek (jeszcze nigdy nie jadłem czegoś tak pysznego) i rybny talerz – początkowo wydawało nam się, że będzie tego mało i chcieliśmy domówić jeszcze langustynki z grilla, ale miła pani kelnerka odwiodła nas od tego pomysłu, przekonując, że rybny talerz nam w zupełności wystarczy. I miała rację – wystarczył z nawiązką. Płyny uzupełnialiśmy popijając wyśmienite czerwone wino, oczywiście z piwnic Matuška.
Droga powrotna upłynęła spokojnie – nie napotkaliśmy żadnych węży, szakali czy sępów. Jeszcze tylko szybka fotka mini księżyca i można się kłaść, chociaż każde spotkanie spieczonej skóry z pościelą przynosi niezapomniane przeżycia.