Z Andrzejem Pilipiukiem mam jeden wielki problem – od czasu premiery Kronik Jakuba Wędrowycza łykam wszystkie dzieła największego polskiego grafomana, jak sam o sobie mówi. Oprócz serii o Jakubie, moje półki zdobią cykle Oko Jelenia, Norweski Dziennik i Kuzynki oraz chyba wszystkie zbiory opowiadań, które ukazały się na rynku (plus przygody wampirów w PRL ;)). Ostatnio zbiór swój wzbogaciłem o Krasnoludy, które są (i nie są) debiutem pana Andrzeja w świecie komiksu. I mam z nimi problem, bo na kolana mnie nie rzuciły. Uwaga, produkt może zawierać śladowe ilości spoilerów.
Można powiedzieć, że Andrzej Pilipiuk swój pierwszy raz z komiksem ma już za sobą – 3 lata temu ukazał się album Dobić Dziada, przygotowany specjalnie na 10-lecie wydawnictwa Fabryka Słów, prezentujący znane i nieznane przygody Jakuba Wędrowycza w formie obrazkowej. Krasnoludy natomiast są zupełnie nowym pomysłem stworzonym przez Pilipiuka wraz z małżonką (a może odwrotnie) i przekutym na komiks przez Zbigniewa Larwę. I tak jak już wspomniałem, mam duży problem z ulokowaniem się na skali od „guano – jaram się”. Ale po kolei.
Fajna historia – „było ich trzech, w każdym z nich inna krew” … no może nie do końca, bo krew ta sama – przecież to bracia, a i krew raczej ilościowo ustępuje piwu, ale osadzenia krasnoludów na uniwersytecie jest dość odważnym posunięciem. Co prawda chłopaki nadużywający złocistego trunku szybko żegnają się z murami uczelni, ale to nie znaczy, że ich dalsze losy potoczą się gładko. W końcu jakoś trzeba wytłumaczyć rodzicielom brak dyplomów oraz jeszcze bardziej bolesny brak pieniędzy na studia.
Humor – co jak co ale tego Pilipiukowi odmówić nie można. Co prawda jego rodzaj poczucie humoru nie każdemu może przypaść do gustu, ale gdy już się przyzwyczaicie do tego stylu, będziecie błagać o więcej. No bo jak można nie uśmiechnąć się na widok „żywego” baru mlecznego, ruin potężnego niegdyś miasta, które upadło z niewiadomych powodów (przy wjeździe uiścić PIT, CIT, VAT …), seksownej czarownicy Zyzeldy, wymagającej jednak sporego nakładu pracy przy liftingu twarzy czy szkieletu poszukiwacza przygód z charakterystycznym skórzanym biczem i kapeluszem.
Kreska – już pierwsze rysunki przeniosły mnie w czasy dzieciństwa, gdy zaczytywałem się w przygodach naszej lokalnej pary Galów – Kajka i Kokosza. Może to tylko moje odczucie, ale ręka Zbigniewa Larwy bardzo przypomina mi styl Janusza Christy. I chwała mu za to, bo jak „naśladować”, to tylko najlepszych.
Pewnie zastanawiacie się, co w takim razie jest nie tak z Krasnoludami, skoro w zasadzie wszystkie składowe dobrego komiksu zostały właśnie zaprezentowane. Tak naprawdę minusów nie ma dużo, ale mogą irytować.
Chaos w dymkach – często gęsto zdarzało się, że musiałem wracać do poprzednich obrazków żeby ustalić poprawną kolejność kwestii wypowiadanych przez bohaterów bądź też scen. Szalenie irytujące.
Zbyt dużo zbyt szybko – mam wrażenie, że autorzy narzucili sobie ograniczenie ilości stron i usiłowali później wepchnąć w to zbyt dużo treści – w rezultacie mamy coś w stylu Pendolino usiłującego pędzić po polskich torach.
Infantylność – wydaje mi się, że Krasnoludy to komiks skierowany do starszego odbiorcy, dlaczego więc w niektórych miejscach autorzy traktują czytelnika jak dwuletniego berbecia, któremu wszystko należy tłumaczyć wolno i dokładnie?
W ostatecznym rozrachunku plusy dodatnie przeważają nad plusami ujemnymi, więc z optymizmem (umiarkowanym) czekam na kolejne części przygód krasnoludzkich eks-studentów. Ja kupię na pewno, w ciemno – Wy możecie się dwa razy zastanowić.